Dzbany, pseudospecjaliści i hajs

Tytuł zbyt bezpośredni? Szokujący? Clickbaitowy? Nie! Jest szczery i prawdziwy do bólu jak cały ten tekst. Jeśli nie boicie się mocnych słów, to z tego wywodu dowiecie się, dlaczego musiałam na tak długo zniknąć z mediów społecznościowych i czy w końcu wracam na dłużej. Zapraszam (ludzi o mocnych nerwach)! 😀

Kryzys!

Kochałam media społecznościowe całym sercem. Zajmowałam się nimi zawodowo. Uwielbiałam planować, robić zdjęcia, pisać, nagrywać. To był mój świat. Łączyłam pasję z zarobkiem od wielu lat. Aż dopadł mnie kryzys

Miałam dość! Miałam dość patrzenia na kłamstwa, wyścigi szczurów i wyłaniających się spod ziemi „guru od wszystkiego”, którzy nie mieli za grosz kompetencji. To nie tyle było toksyczne dla mnie, bo znałam te wszystkie „zagrywki marketingowe”, ile dla zwykłego Kowalskiego. Nie denerwowało mnie to. Mnie to już wkuwało! Nie mogłam na to wszystko patrzeć. Musiałam nabrać dystansu, bo nie wiele brakowało mi do rozpętania gównoburzy, a zwykle bardzo daleko mi do takich akcji…

Dzbany? Czyli kto?

Słowo dzban zastąpiło wszystkim znanego pustaka. Dzban jest bardziej memiczny i gorzej wyłapywany przez moderatorów czy algorytmy, przez co mniej bezpośredni. Dzban jednak z miesiąca na miesiąc zyskuje na „głębi”. Dziś dzbanem nie będzie tylko głupek, ale również osoba prezentująca negatywne wzorce.

I tu właśnie jest pies pogrzebany… Lans i szkodliwość społeczna – wylewa się z każdego kąta internetu. Miałam dość patrzenia na dzieci, które „normalnie”, „na co dzień” bawią się ubrane w tiulowe spódnice, opaski na głowie czy jeansowe spodnie z szelkami i koszulą na guziki. Serio? Rozumiem, że do zdjęcia, ale na każdym stories, na wszystkich filmach?!

Chrzanić wygodę! Grunt, że pokazało się wszystkim, jakie macierzyństwo jest cudowne, różą pachnące, a dzieci robią w pieluchy tęczą. Zapytacie co w tym szkodliwego? Dla osób, które już mają dzieci praktycznie nic. Choć i w takim wypadku można nabawić się kompleksów i utwierdzić się w przekonaniu, że jest się chujowym rodzicem.

Gorzej z tymi, którzy dopiero się starają o dziecko, lub są właśnie w ciąży. Jeśli taka osoba trafi na content tego typu, a o dzieciach wie tyle, co ja przed pojawieniem się dziewczyn, czyli NIC, depresja gwarantowana! Bo kto pozostanie przy zdrowych zmysłach, będąc bombardowanym filmami typu: „Moja dzienna rutyna z dzieckiem”, które poskładane są z trzech różnych dni, żeby wyglądały jak najbardziej idyllicznie. Trafiłam na taki film, ale musicie mi wybaczyć, linku nie podam.

Nie piję tu do zupełnie zdjęć, bo sama lubię ładne, czyste kadry. Sama nie chcę, żeby w internecie krążyły zdjęcia moich dzieci w intymnych czy kompromitujących sytuacjach. Takie przesadnie naturalne ujęcia, mogą w przyszłości zostać odnalezione przez rówieśników w szkole i wykorzystane w nieodpowiedni sposób. Jednak nikt, ale to NIKT nie wmówi mi, że skórzana spódnica to najwygodniejszy strój dla mamy kilkorga dzieci, a z tiulowej spódniczki z łatwością i uśmiechem na ustach wygrzebuje się wtarty mus jabłkowy i bezglutenowe ciasteczka…

Trust me, I’m an engineer!

Kojarzycie memy z tym hasłem, albo bardzo podobnym? Lekko prześmiewcze, troszkę jakby pasywno-agresywne, że niby takie z dystansem. Ale jak patrzę się na tych instgarmowych, facebookowych specjalistów przez duże S, to chętnie kupiłabym im koszulkę z napisem dopasowanym do ich „profesji”, żeby ich „wyznawcy” wiedzieli, z kim mają naprawdę do czynienia.

Rozumiecie, o co mi chodzi? Ktoś budzi się rano i stwierdza: „Od dziś będę uczyć ludzi, jak robić zdjęcia na Instagrama”, wstaje z łóżka i zaczyna to robić. Nie byłoby w tym nic złego:

– gdyby osoba, która daje wskazówki, sama robiła zdjęcia poprawnie. Posługiwała się, choć minimalną wiedzą dotyczącą poprawnego kadrowania, ekspozycji, oświetlenia itp. A jej prace w mediach społecznościowych były przemyślane, kreatywne i wykonane z sercem.

– gdyby osoba-guru nie podkopywała czyjegoś poczucia własnej wartości i umiejętności, tylko po to, żeby samemu na tym zarobić…

– gdyby nie „specjalista”, który każe wszystkim robić to samo, przez co media społecznościowe wyglądają identycznie. Z każdego rogu wylewają się klony. I bez śledzenia profili „specjalistów” wiem, że dziś jest dzień kawy, a wczoraj był dzień kwiatka…

Nie mogłam i nie chciałam już na to patrzeć. Było mi nadzwyczajnie przykro, że pod przykrywką specjalisty, miało się oficjalne prawo do poddawania w wątpliwość czyjejś wartości i umiejętności, nie mając podstaw z dziedziny, w której „szkoliło się” innych.

„Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy…”

Mój ulubiony utwór Republiki mówi wszystko i jeszcze więcej. Gdyby każdemu wcześniej wspomnianym guru, podać serum prawdy, to właśnie to by Wam zaśpiewał; że nie kieruje nim dobro obserwatorów, poprawienie jakości ich życia, doskonalenia ich umiejętności, tylko kasa. Mam wrażenie, że główny cel takich osób, to produkowanie dziesiątego e-booka w ciągu kwartału, który ma 50 stron, z czego 30 to zdjęcia, a reszta sparafrazowany tekst z Wiki napisany fontem 30 pkt, bo przecież i tak się sprzeda. Co nie?

Nie, to nie jest ból dupy z mojej strony. Najzwyczajniej w świecie jest mi przykro i źle, jak na to patrzę. Dziwi mnie również fakt, z jaką łatwością przychodzi im żerowanie na innych, zupełnie bez mrugnięcia okiem, bo przecież można dać ludziom jeden jakościowy produkt, zamiast dziesięciu ochłapów niskich lotów. Ale hajs nie będzie się zgadzał? Prawda? Najgorsze jest to, że walczyć z tym nie można, bo rynek jest wolny i dopóki coś jest zgodne z prawem (szczególnie podatkowym), to jedyne co można zrobić – to wyczulić siebie oraz bliskie nam osoby na takie bezwartościowe i pokraczne twory.

Dobra, chyba wyrzuciłam z siebie już wszystko. Spowiedź zakończona! Teraz uważam mój detox od mediów społecznych za oficjalnie zakończony! Możecie się zgadzać z tym wszystkim, co napisałam wyżej, albo nie. Pisząc ten wywód, nie miałam na celu szukania w Was poparcia. Chciałam dać w końcu ujście tym wszystkim negatywnym emocjom, a tym samym sensownie usprawiedliwić moją nieobecność. Czułam, że należy się jakieś logiczne wytłumaczenie dla wszystkich tych, którzy czekali na powrót, którzy pisali i pytali: „Czy wszystko u nas dobrze?”. Ten tekst jest właśnie dla Was. Dziękuję, że jesteście, że czekaliście!

Może Ci się spodobać...